poniedziałek, 1 września 2014

Neverending story.

Od zawsze byłam raczej pulchna.
Moja babcia była kucharką i nigdy nie odmawiała mi omlecika, fryteczek, jajecznicy, piekła na potęgę ciastka no i ogólnie miałam za dzieciaka jak w raju, jako że babcia zajmowała się mną przez większość czasu. Aż dziwne, że nie wyszłam z tego okresu jako stukilowa bomba. No ale wiadomo, wtedy jeszcze dzieciństwo spędzało się na dworze, biegaliśmy jak szaleni, rowery, piłka, jakoś poszło.
W szkole bywało różnie, z racji noszenia okularów i raczej mizernej przebojowości nieraz mi ktoś tam dowalił, wracałam więc do domu i hulaj dusza- chrupeczki, ciasteczka, czekoladki. Od razu się weselej robiło, a że kwestia wagi dopiero miała stać się istotna, nie przejmowałam się niczym. Ale ciągle nie było tragedii choć do chudych nie należałam.
W okresie dojrzewania, w liceum, waga o dziwo nie była moim problemem. Unikałam miniówek, nosiłam się raczej luźno, działo się wiele, miałam dużo znajomych, kolegów, były i randki i w ogóle. Jadłam wtedy byle co ale na bieżąco spalałam. Nawet po jakichś wakacjach okazało się, że mam niedowagę (choć do dziś mam podejrzenia, że się waga u lekarza zrypała bo takiej chudej to się jednak nie kojarzę...).
Na studiach jeszcze bardziej byle co się jadło :P (wykwintne zupy z torebki, frytki i placki ziemniaczane na przemian i inne perełki). W międzyczasie rozpoczęłam pracę, którą ciągnęłam aż do zakończenia studiów. Byłam więc osobą raczej zajęta więc jadło się byle co, byle gdzie. Niestety.
Ale i waga i samopoczucie było ok.
Do ślubu szłam raczej grubsza niż chudsza choć jak teraz na to patrzę, to byłam laska.
No a po ślubie się zaczęło.
Najpierw powoli, jak żółw ociężale- ruszyła waga w górę.  W ciągu dwóch lat parę kilo jak sądzę. Byliśmy u siebie, praca na miejscu, mało stresująca, teściowa gotowała treściwe obiady. No i tak leciało.
Później wyjechaliśmy pierwszy raz za granicę. Upał 35 stopni a co za tym idzie- kompletny brak apetytu, fizyczna robota i wtedy schudłam naprawdę pięknie. Na weselu szwagierki prezentowałam się wreszcie w stu procentach jak trzeba :P
Z m zaczęliśmy przyglądać się temu co jemy. Włączyliśmy do diety wiele warzyw, owoców, soki, ograniczyliśmy mięso. I było ok.
A później zaszłam w ciążę. I od tego momentu zaczęła się moja nierówna walka z wagą.
Z ręką na sercu- to tylko i wyłącznie moja wina. Żadne tam hormony i inne. Na swoje usprawiedliwienie- do tej pory ciągle w biegu, w pracy, nagle musiałam z niej zrezygnować (kontakt  z chemikaliami). I utknęłam w domu. W pierwszym trymestrze przybrałam na wadze najwięcej! Jadłam z nudów, kawka i ciastko, solidny obiad, przekąski, kanapeczki. Pod koniec ciąży to była masakra! Sporo ponad 90 kg!
Po porodzie schudłam dobrych parę kilo, normalne. Później wszystko stanęło. Nawet to słynne chudnięcie przy karmieniu piersią jakoś nie szło. I pogubiłam się. Bo wtedy nie jadłam zbyt wiele.
Gabrysia rosła i ja też. Czasem zjadłam więcej, czasem mniej. Jednak waga stała w miejscu. Próbowałam biegać, ćwiczyć jednak nagromadzony tłuszczyk zadomowił się na dobre. Przy kolejnym wyjeździe do pracy znów zgubiłam parę kilo. I za chwilę znów je odzyskałam... I jak dotąd nic się nie zmieniło...
Na tą chwilę jestem w alarmowej sytuacji. nie ważę nie wiadomo ile, właściwie nawet nie wiem dokładnie bo nie mam tu wagi. Jednak zaczynam się źle czuć. Ostatnie trzy miesiące spędziłam w domu z Gabi. Trochę ćwiczyłam ale i robiłam różne pyszności :P i niestety na dzień dzisiejszy mam sporą nadwagę. Chcę, muszę coś z tym zrobić! Ostatnie parę dni to 8 min abs- ćwiczenia na brzuch, pośladki i nogi. Do tego doszło dziś wyzwanie z jednego z blogów- przysiady :P Ciągle jednak drażliwy temat to jedzenie. Przyzwyczajenie jest na tyle silne, że ciężko mi zrezygnować z obfitego obiadu, słodkości itd. Ech. Nadzieja dla mnie to pójście do pracy. No ale to praca w kuchni... Tak więc albo się w końcu uprę i coś ze sobą zrobię albo będzie coraz gorzej. A ja nie chcę! Potrzebuję motywacji! Od zaraz!
No. Wygadałam się. Od razu lepiej. Motywacji może nie przybyło ale jak sądzę, ten wpis to pewne zobowiązanie, że trzeba się wziąć za siebie- od zaraz. Nie przysięgam, nie zakładam się. Może jednak powoli się uda, może coś zmienię. Bo jeśli ja nie zmienię to kto???
:*